Bieg na Górę Żar

Będąc na fali – zarówno w bieganiu, jak i w pisaniu, mam przyjemność stworzyć kolejną notkę. Tym razem szybkość relacjonowania wydarzeń niemal natychmiastowa [edit – noteczka napisana w tramwaju w niedzielę, opublikowana dopiero po tygodniu].

Jak już pewnie kiedyś wspominałem lubię małe, regionalne biegi z klimatem, lubię też biegi górskie i przynajmniej kiedyś (jak byłem piękny i młody) lubiłem biegi alpejskie. Ten piękny miks i chęć znalezienia chwilowej odskoczni spowodował decyzję o zgłoszeniu i wystartowaniu!

Jak to już było napisane w poście o „momentach i emocjach”  forma jest przyzwoita, na rozgrzewce czuć było luz pod nogą. Nie pozostało nic innego jak ruszyć i cieszyć się bieganiem!

Poniżej profil trasy, aby zainteresowanym czytelnikom łatwiej zobrazować co działo się w sobotę!

Samą relacje z biegu podzielę na cztery krótkie części, do dzieła:

1. Rozpoznanie

Pierwszy kilometr tradycyjnie daleko z tyłu, aby później można było czuć radość z wyprzedzania. To czas rozeznania konkurencji i własnych sił.

2. Przyspieszanie

Po pierwszym kilometrze zacząłem tradycyjne mijanie. W momencie, gdy zaczęła się największa sztaja mijanie następowało już w solidnym marszu. Faza trwała mniej więcej do 3,2 km. Kilometrażowo niedużo, ale z uwagi na „hardość” trzeciego kilometra była to dość długa faza.

3. Utrzymanie

Wyprzedzając po kolei biegaczy, którzy na dzień dobry narzucili sobie zbyt mocne tempo, doszedłem do momentu, kiedy kolejny był już dość daleko przede mną. Lekko zwolniłem, co spowodowało dogonienie mnie przez dwóch biegaczy. A brak plastrów na kostce podczas zbiegu skutkował wyprzedzeniem i kilkunastosekundową stratą. Faza charakteryzowała się uspokojeniem tempa. Mimo to wciąż było to solidne napieranie bez żadnych kryzysów czy takich tam ; )

4. Finisz

Wreszcie czas na końcowe metry biegu na Górę Żar, podczas których… żar dawał się we znaki. Biegło nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel, złapać tego, co biegł przed Tobą – kolego. Różnice były 15-sekundowe, a moje plecy też nie były „czyste”. Marzyłem już tylko o dobiegnięciu do mety. Jednak ambicją nie pozwoliła na takie marzenia. Dwukrotnie powtórzony został scenariusz – skleić, utrzymać się i po kilkunastu sekundach ruszyć pod górę kilkoma mocnymi krokami (tak, aby osłabić przeciwnika psychicznie). Do mety dobiegłem wyczerpany jak za dawnych dobrych lat, lekko oszołomiony słonecznie, ale z poczuciem sporej satysfakcji. Dziesiąte miejsce i trzecie w kategorii ; )

*fot. organizator

wyniki

Za Panem Cyceronem bardzo sympatyczny bieg, kolejny już w górach w tym roku… i myślę że nie ostatni! Niech się dzieje!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *